Zapowiedź "Ziemia w ogniu. Wschód Ziemi. Tom 2 "~Arenson Daniel
Ziemia stoi w ogniu.
Nazywamy je wijcami. Przybyły z głębi kosmosu. Nieskończenie okrutne stwory o ostrych szponach, które pustoszą świat. Podczas gdy wojna trwa, a miasta obracają się w gruzy, szeregowy Marco Emery wylatuje w kosmos wraz ze swoim plutonem. Wygrali jedną bitwę na Ziemi; kolejną przyjdzie im stoczyć w ciemności. Wijce nie spoczną, dopóki nie zginie ostatni z ludzi. Marco i jego przyjaciele muszą je pokonać. Muszą zwyciężyć – w przeciwnym razie Ziemia upadnie.
______________
Pamiętacie, że 6 czerwca zeszłego roku miał swoją premierę I tom, tym razem premierą II tomu będzie 12 czerwca. Ja już się nie mogę doczekać, jak się potoczą dalsze losy bohaterów, ale najważniejsza jest walka z wijcami. Nie możecie przegapić tej premiery!
Mam dla Was coś specjalnego - mianowicie I rozdział II tomu.. a więc zapraszam, do krótkiej lektury. Dziś I rozdział, pod koniec tygodnia, będzie II 😀
Ps. Jeśli nie pamiętacie o czym był I tom, odsyłam tutaj 👇
Ps.2: Książka jest już w przedsprzedaży: poniżej link 👇
_________
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Coś czai się w
ciemnościach. Coś mnie śledzi.
Kara szła przed siebie ulicami Corpus City pod krwawiącym
niebem. Niebo zawsze tu krwawiło; zawsze cuchnęło śmiercią. Corpus, ten
niegościnny księżyc, krążył po orbicie gazowego olbrzyma, który przesłaniał
gwiazdy, pochłaniał nieboskłon, kłębił się, bulgotał i buchał oparami. Cały
czerwony, pokryty smugami czerni i żółtymi plamami, wyglądał, jakby zaraz miał
ją zmiażdżyć. Ilekroć Kara spoglądała w górę pomiędzy żelaznymi wieżami, kopułami
rafinerii i dymiącymi kominami, zdawało jej się, że znajduje się w brzuchu
jakiejś bestii, pokrytym od środka ropiejącymi wrzodami.
– Mamusiu – wyszeptał jej syn. – Mamusiu, słyszę to.
Za nami. W cieniu. – Chłopiec wskazał palcem. – Widzę to.
Kara spojrzała w głąb zaułka. Wydłużone, powykrzywiane
cienie majaczące pomiędzy rurami i pokrytymi sadzą ścianami rafinerii zdawały
się ich obserwować.
– To tylko cienie, skarbie – powiedziała. – Tylko
twoja wyobraźnia.
Ale ona też to czuła. Też to słyszała. Stukot. Brzęk. Syk
ściszonego oddechu. Wiedziała, że to tylko klekot starych rur i para
wydobywająca się z trzewi miasta, z kopalń wydrążonych głęboko pod powierzchnią
tego świata, gdzie silniki nigdy nie przestają dudnić, a wiertła wciąż
zanurzają się coraz głębiej i głębiej.
Kara wciąż szła przed siebie, trzymając dzieci za ręce. Po
prawej jej syn, odważny i cichy siedmiolatek; po lewej córka, zaledwie
trzyletnia, niemal zbyt mała, by za nimi nadążyć; a w brzuchu jej trzecie
dziecko, wciąż tak maleńkie, wywołujące w niej mdłości i poczucie winy. Jak
mogła sprowadzać kolejne niemowlę na ten świat, na Corpus, tę nędzną kolonię
górniczą oddaloną o tak wiele lat świetlnych od Ziemi? Jak mogła skazywać je na
życie w świecie, gdzie niebo krwawi, każdy kąt spowijają cienie i nigdy nie
widać gwiazd ani słońca?
Kara nie chciała się tu przeprowadzać. Tęskniła za Ziemią.
Ledwie pamiętała drzewa, fale i błękitne niebo, ale i tak tęskniła. Sprowadził
ich tu jej mąż, górnik. Był twardym człowiekiem, przytłoczonym wspomnieniami
ubóstwa i przekonanym, że jego zachłanność ma się przysłużyć wyłącznie jego
rodzinie, nigdy jemu samemu. Wierzył, że jeśli tylko dokopie się dość głęboko i
wydobędzie wystarczająco dużo eterytu – cennego surowca kryjącego się tu pośród
mroku – wzbogacą się na tyle, aby powrócić na Ziemię i resztę swoich dni
przeżyć szczęśliwie i dostatnio. Jednak Kara nie dbała o bogactwa. Mogłaby
mieszkać choćby w jaskini, byle tylko móc wyjrzeć na zewnątrz i zobaczyć
gwiazdy, odetchnąć powietrzem nieprzesiąkniętym smrodem spalin, przytulić się
do męża, który nie byłby wysmarowany brudem i sadzą.
„A jednak przyleciałam tu razem z nim – myślała, krocząc labiryntem
uliczek górniczej kolonii. –
Przyleciałam, żeby nasza rodzina się nie rozpadła, ale teraz sama jestem w
rozsypce”.
– Mamusiu – odezwała się jej córka. – Mamusiu, to
coś się zbliża.
– Nic tam nie ma! – odparła Kara zbyt głośno, zbyt
surowo.
Dziewczynka zaczęła płakać, jednak Kara nie miała odwagi
się zatrzymać, aby ją pocieszyć. Szła wciąż naprzód, jeszcze szybciej, ściskając
dłonie swoich dzieci, coraz bardziej zagłębiając się w miasto. Światła wokół
zamigotały, po czym zgasły. Uliczne latarnie, jasno oświetlone okna, neony –
wszystkie wyzionęły ducha. Świat zatonął w mroku. Gazowy olbrzym w górze przybrał
intensywniejszy odcień czerwieni, roztaczając nad kolonią krwawą poświatę. Miasto
zdawało się kurczyć i wyglądało, jakby szkarłatny baldachim miał lada moment je
pochłonąć.
– Mamusiu – zakwilił jej syn.
– To tylko znowu nie ma prądu – odparła, idąc przed
siebie. – Tak, jak w zeszłym tygodniu.
Ostatnio zdawało się, że co tydzień światła na Corpusie
migotały i gasły. Kara w rozmowie z mężem wspomniała, jaka to ironia losu, że górnicy
wydobywający eteryt, najcenniejsze źródło energii w całym kosmosie, tak często
nie mają prądu. Roześmiał się i powiedział, że szewc najczęściej chodzi bez
butów. Nie będzie mu do śmiechu, kiedy Kara znów się z nim zobaczy. Zażąda,
żeby opuścili Corpus, wrócili na Ziemię i zapomnieli o tym księżycu, tym
kawałku skały, tym piekle, w którym światła wciąż gasną, niebo krwawi, a w
cieniach przemykają jakieś stworzenia.
– Mamusiu, to coś jest za nami! – Córka mocniej
ścisnęła ją za rękę. – Mamusiu, patrzy na mnie.
– Nic tam… – zaczęła Kara, odwracając się, i nagle
umilkła.
Za nią, w cieniu. Para białych ślepi. Wpatrywały się w
nią przez chwilę, po czym rozpłynęły w ciemności.
Jakaś istota skryta w mroku.
Kara energicznie potrząsnęła głową, odpędzając od siebie
wspomnienie opowieści, które górnicy opowiadali nocami swoim żonom.
Obserwują
nas. Śledzą. Przyglądają się.
Wtedy, pośród cieni… Syk. Tupot. Stuk. Stuk. Stuk.
Kara odwróciła się i sztywnym krokiem podjęła marsz, trzymając
dzieci za ręce. Szły obok w milczeniu, przyspieszając kroku. Za ich plecami
wciąż słychać było stukot i zgrzytanie, jakby wiele stóp skrobało o kamień, i
ten syk. Kara nie miała odwagi się odwrócić ani puścić biegiem, aby stworzenie
nie zorientowało się, że zostało zauważone.
Śledzi
nas.
Nie. Bzdury! To wszystko wymysły. Legendy. Straszne
historie.
Ale Kara czuła zapach tego stworzenia. Boże, jak ono
cuchnęło. To nie był smród sadzy, popiołu ani dymu, tylko organiczna woń
rozkładu, przywodząca na myśl dżdżownice po deszczu i sączącą się ropę.
– Chcę do domu – wyszeptała jej córka. – Proszę.
Ale gdzie był ich dom? Kara nie umiała znaleźć drogi. Choć
spędziła już trzy lata na tym odległym świecie, wciąż gubiła się w labiryncie
uliczek, a w ciemności straciła wszelką zdolność orientacji. Przyspieszyła
kroku, próbując odnaleźć znajomą ścieżkę albo jakiś punkt orientacyjny, ale
poszarpane krawędzie budynków wszędzie wyglądały tak samo, a na ulicach nie
było widać żywej duszy. Miasto liczyło sobie dwadzieścia tysięcy mieszkańców, ale
ci przemykali tylko w oddali jak cienie, otuleni płaszczami, i kryli się w
domach, czekając, aż wróci prąd, a z nim ciepło i światło. Muzyka. Elektroniczne
urządzenia, pozwalające zająć czymś myśli. Kolory i dźwięki, które pomagały
stłumić strach.
Kara zaczęła biec. Stukot za nią przybrał na sile, a
potem zobaczyła w górze ślepia – przyglądały jej się z dachu, po czym znowu
zniknęły. Tupanie rozbrzmiewało teraz bliżej. Nie mogła złapać tchu. Załomotała
w drzwi, błagając kryjącą się w czarnym domu osobę, kimkolwiek była, aby
wpuściła ją do środka, ale jej prośby pozostały bez odpowiedzi. Pobiegła dalej,
jednak znajdowała się w dzielnicy emigrantów, pracowników, którzy przybyli tu
bez rodzin i obecnie wszyscy przebywali pod ziemią, kopiąc w poszukiwaniu
eterytu, drążąc zbyt głęboko, budząc to, co kryło się w czeluściach.
Biegła, a stworzenie podążało za nią, skacząc od budynku
do budynku niczym pasmo mroku w szkarłacie nocy. Szpony ryły metal i kamień, drapiąc
je i dziurawiąc. Spojrzenie białych ślepi podążało za nią. Stwór syczał, ślinił
się, wołał ją.
Chodź
do mnie, Kara.
Przyjdź
do mnie tak, jak przyszłaś do niego.
Bądź
z nami.
Bądź
nami.
Daj
nam.
Kara biegła ze łzami w oczach, ciągnąc za sobą dzieci, i
wiedziała, że ten mroczny bóg pragnął ich, chciał ofiary, tak, jak Bóg Ziemi, który
zażądał, aby złożyć mu w ofierze Izaaka na szczycie góry. Ona jednak nie wypełni
woli tego pradawnego bóstwa kopalń. Oprze mu się. Ucieknie. Załomotała w
kolejne drzwi, bezskutecznie błagając, aby wpuszczono ją do środka. Pobiegła w
stronę mężczyzny, którego ujrzała pośród cieni, on jednak uciekł. Wokół była
tylko ciemność i labirynt krętych uliczek. Nad nią zwieszały się rury, z
których kapała woda – nie, krew. Niebo wciąż jak okiem sięgnąć burzyło się, zatapiając
ją w krwawym wirze, a stworzenie zanosiło się śmiechem brzmiącym jak
zardzewiałe wiertła z trzaskiem kruszące kamień.
Trzaski. Kamień. Ciemność.
Wszyscy byli pod ziemią. Jej mąż. Pozostali mężczyźni. Kilka
innych kobiet na tyle głupich, aby tutaj przybyć. Wszyscy przedzierali się
przez mrok, z dala od nieba, w poszukiwaniu surowca, piachu, pyłu, cennych
niebieskich kryształów o tysiącu nazw, skarbu, który pozwolił ludzkości
wyruszyć do gwiazd. Tutaj jednak gwiazd nie było. Nigdy nie powinni byli tu
przylecieć, do tego cuchnącego, żelaznego ula, w którym nocami coś wychodziło
na łowy.
Pod ziemią.
Syk.
Skrobanie.
Kara…
– Mamusiu!
– Pod ziemią – wyszeptała.
Zobaczyła przed sobą łuk bramy prowadzącej do tunelu, do
kopalń, do górników, w głąb tego skalistego globu zawieszonego pod
krwistoczerwoną planetą. Kara wraz z dziećmi puściła się biegiem i zanurkowała
w ciemność. Słyszała kroki licznych stóp podążającego za nią cienia, szpony
drapiące o kamień. Syk stawał się coraz głośniejszy, smród przybierał na sile. W
tunelu migotało tylko kilka rozrzuconych z rzadka lamp, napędzanych zapasowym
generatorem, które mrugały i bzyczały niczym chmara owadów. W górze wiły się
rury, w dole biegły szyny. Kara gnała przed siebie razem z dziećmi, tutaj też
natrafiając na labirynt przejść, węższych, ciemniejszych, bijących chłodem. Pod
ziemią było tak zimno.
– Hej! – zawołała, a jej krzyk poniósł się echem
przez tunele i powrócił, drwiąc z niej, śmiejąc jej się w twarz. Odpowiedział mu
tysiąc syczących głosów. Były wszędzie. Było ich tu pełno.
Kara odwróciła się gwałtownie i wtedy go zobaczyła. Stwór
zbliżał się do niej tunelem, a jego długie, pokryte szponami ciało unosiło się
niczym kobra gotowa do ataku. Mówił do niej w myślach.
Kara.
Kara… Daj je nam… Wielb nas… Złóż je w ofierze na naszą chwałę…
Odwróciła się i pobiegła przed siebie w poszukiwaniu męża.
Tunel rozgałęział się, więc wybrała odnogę na chybił trafił, potem kolejną, a
wszystkie korytarze wiły się i niebawem stały się tak wąskie, że ledwie była w
stanie się poruszać. Ściskała dłonie dzieci, które z płaczem biegły u jej boku.
Zgubili się. Zmylili drogę w ciemności. Byli tu uwięzieni. To nie były ścieżki
przeznaczone dla górników; musiała skręcić w złą stronę. Popełniła błąd. Nie
powinna była nigdy postawić tu stopy – w tej kopalni, na tym księżycu, pośród
tego koszmaru. Palące łzy popłynęły jej po policzkach. Zawołała raz jeszcze, o
pomoc, o łaskę, ale echo jej głosu odpowiedziało jedynie drwiącym śmiechem. Upadła
na kolana.
Dzieci przytuliły się do niej.
Wszędzie wokół niej wznosiły się rury, maszyny i silniki.
Dotarła do maszynowni, podziemnego miasta, którego kręte wieże wznosiły się ku
kamiennemu sklepieniu niczym ogromne stalagmity z metalu, buchając kłębami pary
i siarki, a od bulgoczących kotłów bił niezdrowy, złoty blask. Znajdowała się w
wysokiej, zagraconej hali, przypominającej grobowiec jakiegoś starożytnego
władcy wydrążony we wnętrzu góry. Teraz będzie to jej grobowiec.
Stworzenie pełzło poprzez cienie, wyciągając ku niej
szpony – tak wiele szponów, całe rzędy. Kara odsunęła się, tuląc do siebie
zapłakane dzieci.
– Kara?
Zbliżyło się do niej światło, a wraz z nim jakiś cień.
Kara zamrugała i odetchnęła z ulgą.
– Tom!
Jej mąż podszedł bliżej, marszcząc brwi. Światło pochodziło
z latarki przymocowanej do jego kasku. Szeroką twarz i szorstkie dłonie pokryte
miał sadzą. Zbliżył się pospiesznie, odganiając cienie.
Kara obejrzała się na stworzenie.
Zniknęło.
Jeszcze raz odetchnęła z ulgą.
– To tylko sen – wymamrotała. – Tylko moja
wyobraźnia.
Mąż wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami.
– Kara, nic ci nie jest? Co się stało?
Wstała, a syn wyrwał się z jej uścisku i pobiegł w stronę
ojca.
– Tatusiu! – Rzucił się w objęcia górnika. – Tam był
potwór.
Tom uśmiechnął się i wziął chłopca w swoje silne ramiona.
– Tata już tu jest. Przegonił potwora i…
Szpon z mdlącym trzaskiem przebił pierś Toma na wylot.
Kara krzyknęła.
Chłopiec wypadł z objęć ojca, a szpony pochwyciły go i
rozszarpały, zrywając mięso z kości i z trzaskiem otwierając klatkę piersiową, po
czym zawlekły ojca i syna w ciemność, aby ich pożreć. W tej samej chwili wrócił
prąd i silniki obudziły się do życia, brzęcząc, szczękając, buchając oparami i z
chrzęstem metalu krusząc kamień.
– Tatusiu! – krzyknęła ich córka, wyciągając rękę w
stronę ojca, ale Kara złapała ją, zatkała jej usta dłonią i zerwała się do
biegu.
„Nie żyją. – Płakała. – Nie żyją. Nie żyją. Ale moja córka żyje. Dziecko w moim brzuchu
żyje. Ja żyję. Musimy przetrwać. Musimy przetrwać”.
Podczas gdy stworzenie się pożywiało, Kara zaciągnęła
córkę pomiędzy rury, za silnik, gdzie przywarła do ściany, dygocząc i
szlochając. Jej syn martwy, przenikliwy chłód w sercu, jej syn wydarty, rozszarpany,
jej mąż martwy, rozczłonkowany, pożarty. Wciąż słyszała te dźwięki – rozrywane
ciało, łamane kości, mlaskanie. Wciąż czuła ten smród. Obrazy wciąż raz za
razem przewijały się jej przed oczami. Jej mąż. Jej syn. Martwi. Martwi. W
kawałkach. Utraceni. To nie mogło się dziać naprawdę. To musiał być zły sen,
jeden z tych koszmarów, w których błądziła w labiryncie, błądziła w swoim życiu,
szukając wyjścia. Niedługo obudzi się we własnym łóżku, w przesiąkniętej potem
pościeli, rozgrzana mimo panującego w pokoju zimna, rozpaczliwie łapiąc
powietrze. Niedługo obróci się i zastanie u swego boku męża, a syn wskoczy im
do łóżka.
Szpony znów zachrobotały.
Słyszała, jak się zbliża, parskając, oblizując się,
mieląc językiem. Cienie tańczyły.
– Ka…ra…
Nie była pewna, czy słyszy jego głos w swojej głowie, czy
stworzenie naprawdę mówi, czy to tylko wyobraźnia płata jej figle. Przylgnęła
do ściany, skryta za rurami i pracującymi silnikami. Wciąż słyszała jego oddech.
Słyszała, jak węszy. Węszy za nią.
– Ka…ra…
Zbliżał się. Zbliżał. Ociekał krwią. Zobaczyła pod rurami
jego odnóża, parę za parą, poruszające się w jednym rytmie; ogromna stonoga,
obcy, bóg. Rozpoznała go. Nazywali je scolopendra
titania. Nazywali je wijcami. Jeden z roju, jeden z tych, którzy
pięćdziesiąt lat temu doprowadzili Ziemię do ruiny, którzy czaili się w cieniu
i żądali ludzkiego mięsa na pożarcie, którzy odebrali jej męża. Odebrali jej
syna.
– Mamu… – zaczęła jej córka, a stworzenie gwałtownie
obróciło się w ich stronę. Kara zasłoniła dłonią usta dziewczynki, uciszając
ją. Trzymała dziecko w objęciach, niemal je miażdżąc.
Stworzenie zbliżyło się i nachyliło w dół. Pod rury wsunęły
się podobne do drutu czułki, macając i węsząc. Słyszała jego głos w swojej
głowie.
Gdzie
jesteś, Kara? Gdzie jesteś, mój słodki kawałku mięska?
Skuliła się. Córka wierciła się i rzucała, krzycząc w jej
dłoń, ale Kara trzymała mocno, zatykając dziewczynce usta, aby ją uciszyć,
dusząc, nie pozwalając zaczerpnąć tchu.
„Nie krzycz. Nie krzycz. Nie oddychaj. Bądź cicho. Nie
płacz. Nie jęcz. Nawet nie oddychaj. Nie krzycz”.
Stworzenie zaczęło się oddalać w stronę innego silnika, a
Kara zadrżała, ale nie wypuściła córki z uścisku, wciąż zasłaniając jej usta
dłonią.
„Bądź cicho. Nie krzycz. Nie jęcz. Cicho, sza”.
Stworzenie oddaliło się, rozmazując za sobą krew jej syna.
Córka wierzgała, usiłując się uwolnić.
„Nie krzycz.
Bądź cicho.
Nawet nie oddychaj”.
Z wolna dziewczynka opadała z sił. Z wolna przestała się
rzucać i zwiotczała, ale Kara wciąż trzymała ją mocno, zasłaniając jej usta,
aby była cicho.
Stworzenie odeszło.
Wokół nich oddychała ciemność.
Znów zabrakło prądu, światła zgasły, silniki zamarły. W
mrocznej otchłani migotało tylko jedno światełko – porzucona latarka jej męża, niczym
samotna gwiazda na nocnym niebie.
Kara położyła córkę na ziemi, nieruchomą, cichą, złożoną
w ofierze.
– Córeczko? – wyszeptała. Potrząsnęła nią. Dziewczynka
leżała bez ruchu, wpatrując się w ciemność pełnym wyrzutu spojrzeniem szeroko
otwartych oczu.
Kara zawyła.
Jej pełen żalu skowyt wypełnił otchłań i poniósł się
echem przez kopalnię, rozbrzmiewając w ciemności, słyszalny dla każdego.
Stworzenie w jednej chwili odwróciło się i pognało w jej
stronę na szponiastych odnóżach, dając susa naprzód. Potężna czarna skolopendra
uniosła się przed nią. Była od niej dwa razy wyższa i miała trzydzieści sześć
odnóży zakończonych ociekającymi jadem szponami. Bóg. Runęła w dół tak szybko,
że Kara ledwie była w stanie dostrzec, jak się porusza. Pochwyciła jej córkę i
żarłocznie wessała ciało do gardła, drżąc z rozkoszy.
Złożona w ofierze.
Uciszona.
Skowyt. Skowyt. Nie krzycz. Nawet nie oddychaj.
Kara skuliła się pod ścianą, gotowa do nich dołączyć, wypełnić
brzuch bestii jak dziecko, które nosiła w sobie. Położyła dłonie na brzuchu i
poczuła, jak chłopczyk kopie. Łzy popłynęły jej po policzkach.
Obcy zbliżył się i pochylił głowę nad jej nabrzmiałym
brzuchem. Jego czułki dźgnęły ją jak igły próbujące pobrać wody płodowe, a żuwaczki
otwarły się i zamknęły. Stworzenie zdawało się węszyć, oddychając głęboko. Głowę
miało większą niż ona, nachyloną, pozbawioną oczu, i myślało. Nieustannie myślało.
Spojrzało na nią.
Ka…ra…
bę…dziesz… na…mi…
Pełznąc, okrążyło ją i zwinęło się, oplatając ją niczym
pyton. Nie przebiło jej szponami. Obchodziło się z nią delikatnie. Wzięło ją w
objęcia i uniosło daleko od tego miejsca cuchnącego śmiercią, w głąb labiryntu,
w głąb swojego terytorium. Uniosło ją w ciemność. Uniosło ją do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz